Uwielbiam industrialną geometrię dworców kolejowych. Zegary, megafony, ławki i inne detale. Do tego krzykliwy zapach podkładów kolejowych, ciszę przed przyjazdem pociągu oraz banalny głos megafonisty.
Pamiętam jak dworzec w Ostródzie tętnił życiem. Kasy były oblegane i otwarte non stop. Bar zapraszał do środka odgłosem mycia naczyń oraz ciągłym, przygaszonym gwizdem ogromnego czajnika. Duże bemary skrywały w sobie kotlety mielone, ziemniaki, zupę. Jako dzieciak przytulałem się do lady i patrzyłem na ten obrazek. Pani w czepku nonszalancko ważyła produkty, nabijając gramaturę na kasie. Do tego gorąca herbata z cytryną i cukrem w szklance na spodku. Co jakiś czas potok pasażerów wynurzał się z podziemnych przejść, kierując się w stronę niewiadomego mi celu. Obok, w poczekalni, sennie obserwowałem ruszające autobusy, które odjeżdżały ze stanowisk, kłębiąc za sobą powiew spalin. Za chwilę wtłaczały się w kocie łby ulicy. Dziś myślę sobie, że to była poezja, której już nigdzie nie znajdę.
Im częściej tu jestem, tym bardziej przeraża mnie brutalna cisza. Odrapane ściany, potłuczone szyby i kartony w oknach. Tak wygląda obraz dworca kolejowego w Ostródzie. Tego nie będę pokazywał.