Ranek. Kręte serpentyny warmińskich dróg, słońce wyglądające ukradkiem zza mgieł i ten wspaniały zapach wilgoci oraz mrozu. Spacer w takich okolicznościach jest dla mnie niczym pobyt w barokowej świątyni. Wiem, że się ze mną nie zgodzicie, ale niestety, uwielbiam takie momenty. Jest jeszcze dym z wiejskich kominów, który pachnie palonym bukiem oraz cisza, którą z oddali przerywają odgłosy piłującej krajzegi. Wszystko to jest tak magiczne, że ranki mogłyby w ogóle nie mijać.
Czasami przy płocie zjawiają się sarny lub łosie, które pałaszują pozostawione jabłka oraz zalegające na kopcu chwastów resztki marchewek. O dzikach nawet nie będę pisał, bo ich odwiedziny pozostawiają ogólne spustoszenie i splądrowanie. A krety? Sami widzicie powyżej, jak to jest z kretami.
Najlepszą wewnętrzną rozgrzewką na takie zimne chwile pozostaje rosół z domowym makaronem. Wiadomo, najsmaczniejszy robiła moja babcia. Zawsze dodawała dużo lubczyku, co potęgowało doznania smakowe. A na deser gęsty kompot z letnich truskawek lub cudowna szarlotka. Dziś mam okazję przypomnieć sobie te smaki i liczę, że pozostaną w mojej pamięci na zawsze. A prezentem, który zabiorę do mojej miejskiej dżungli będą świeżutkie orzechy laskowe, zjem je naprędce, bo lubię gdy są miękkie oraz aromatyczne i dżem z jeżyn, czyli czerwono-czarną poezję babcinego ogrodu. I jak tu nie lubić tej listopadowej soboty.
A na dużym ekranie Papusza. Jestem ogromnym fanem tego filmu, bo przecież cześć zdjęć kręcona była w warmińskiej Ornecie. Znakomitym dopełnieniem do dzieła jest reporterska książka Angeliki Kuźniak ze zdjęciem na okładce Agnieszki Traczewskiej. Krótko - gorąco polecam.